Dwa sezony pełne sukcesów oraz dwa będące cieniem swoich poprzedników. Od medali w Predazzo, podwójnie polskiego podium w Engelbergu, sukcesów w Soczi, aż po ostatni drużynowy medal w Falun. Nic nie trwa wiecznie? Na pewno tak. Dlatego zmiany były konieczne, a te dokonane w polskich drużynie okazały się więcej niż trafione, czego efekt możemy zobaczyć poprzez fantastyczny sezon Polaków oraz medale zdobyte na niedawno zakończonych Mistrzostwach Świata w Lahti.
Dobra zmiana
Po dwóch ciężkich dla polskich skoczków sezonach, nikt nie miał wątpliwości, że potrzebne są radykalne zmiany. Jako pierwszy odważnie mówił o tym Adam Małysz, który podkreślał, jak cenne może okazać się spojrzenie na naszych zawodników przez zagranicznego szkoleniowca, znającego się na swojej pracy, jak nikt inny. I takim sposobem w szeregach biało-czerwonej ekipy pojawił się Stefan Horgacher, którego Polacy poznali przed laty i współpracowali z nim na samym początku swojej kariery, będąc juniorami. Na nowego trenera czekało wiele wyzwań: przywrócenie sławy dwukrotnego mistrza olipmijskiego, odbudowania ducha drużyny oraz zdobywania nowych trofeów, bo w końcu jak robić zmianę to tylko na lepsze.
Początki były jednym wielkim znakiem zapytania. Ograniczenie kontaktu z mediami, same nowinki treningowe, wyjazd Kamil Stocha do USA i zniknięcie popularnego ,,garbika” u Piotra Żyły. Jednak każdy bez wyjątku wierzył i ufał nowemu trenerowi. Nie było nikogo, kto miałby wątpliwości, że praca, którą wraz z chłopakami wykonują przyniesie efekty. A przekonaliśmy się o tym już latem, kiedy Maciej Kot wygrał prawie wszystko co było do wygrania, a inni, w tym powracający na właściwe tory Kamil Stoch, byli zaraz za nim. Wtedy każdy podchodził do tego ze spokojem, bo wiadomo – lato, skoki na igilicie, rywale nie w pełni gotowi, a na test generalny przyjedzie czas wraz z pierwszym konkursem Pucharu Świata… i przyszedł w wielkim stylu.
Skocznie znów biało-czerwone
Polscy skoczkowie pod wodzą nowego trenera na pierwszy wielki sukces nie kazali długo czekać, ponieważ od razu zaczęli od mocnego uderzenia – po raz pierwszy w historii zwyciężyli w konkursie drużynowym rozgrywanym w ramach Pucharu Świata. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko jeden z konkursów podczas bardzo długiego sezonu, że inne ekipy wygrywały nie raz, albo że mając takich zdolnych skoczków to powinno stać się już dawno. Jednak dla podopiecznych Stefana Horngachera nie był to po prostu zwyczajny konkurs, bo wraz ze wskoczeniem na najwyższy stopień podium w niemieckim Klingenthal i wysłuchaniu ,,Mazurka Dąbrowskiego”, wszystko powróciło, a konkretnie: duch drużyny, chęć walki o najwysze cele, wiara we własne możliwości oraz poczucie, że chcieć to móc.
Po wymarzonym początku sezonu, nadszedł czas na prestiżowy Turniej Czterech Skoczni i pojawiło się pytanie: czy to teraz będziemy cieszyć się ze zwycięstwa kolejnego Polaka? Prezes Apoloniusz Tajner, dyrektor reprezentacji Adam Małysz, skoczkowie, sztab szkoleniowy, media, a przede wszystkim każdy kibic skoków narciarskich w Polsce o tym właście marzył. Po kilku dniach marzenie się spełniło, a przedsezonowe życzenie stało się faktem – Kamil Stoch powrócił na szczyt i to nie sam, bo Piotr Żyła, Maciej Kot oraz Dawid Kubacki również przypomnieli sobie, jak zapisywać się na kartach historii skoków narciarskich. Euforia, szaleństwo i ogromne szczęście, a to przecież dopiero połowa sezonu. Impreza docelowa, jaką były zakończone niedawno Mistrzostwa Świata w Falun zbliżała się coraz większymi krokami, a wraz z nią rosły oczekiwania na miarę osiąganych przez Polaków sukcesów.
Lahti czas start!
I zaczęło się. Czas sprostania presji, walki z rywalami, którzy najlepszą formę przygotowali właśnie na mistrzostwa oraz przede wszystkim zaprezentowania swoich najlepszych skoków w odpowiednim momencie. Podczas terningów i kwalifikacji na skoczni normalnej liderzy byli tylko jedni – Polacy. Skakali ładnie i daleko, a zajmowe przez nich lokaty tylko to potwierdzały. Wielu wieszało medale na ich szyjach zanim rozpoczął się konkurs. Niestety los sprawił, że pierwsze zawody tegorocznych mistrzostw świata zakończył się bez medalu, do którego było niezwykle blisko, a o jego braku przesądził po prostu brak szczęścia i znakomity skok Markusa Eisenbichlera w drugiej serii. Porażka? Zdecydowanie nie, bo czy 4., 5., 8., i 19. miejsce możemy uznać za coś negatywnego? Oczywiście, każdy w głębi serca liczył na medal, ale najlepsze w historii startów na mistrzostwach świata miejsce Macieja Kota i Dawida Kubackiego oraz fakt trzech Polaków w ,,10” chociaż odrobinkę osładza nam brak jednego elementu – medalu.
Co nie udało się na skoczni normalnej z nawiązką powiodło się na dużej. Podobno to dziewczyny lubią brąz, ale nic bardziej mylnego, bo chłopakom też pasuje on doskonalne, a konkretnie jednemu skoczkowi w Wisły – Piotrowi Żyle, który zawsze powtarza, że wystaczy skakać swoje, to co sie umie i sam podczas konkursu na dużej skoczni w Lahti pokazał to najlepiej. Jak Kamil Stoch w Predazzo, Piotrek poszybował po marzenia, po wielką nagrodę na swoja karierę. Zajął 3. miejsce i nikt nigdy mu tego nie zabierze, a jakie wrażanie na sportowcu robi medal z wielkiem imprezy? Wystarczy spojrzeć lub posłuchać wywiadu ze skoczkiem, który zazwyczaj tryska energią i nutką szaleństwa. Jest tak dlatego, że to nie tylko medalowa blaszka, którą będzie mógł się chwalić gością odwiedziającym go w domu, ale medal mistrzostw świata to przede wszystkim wynagrodzenie wszystkich wyrzeczeń, jakie niesie ze sobą kariera profesjonalnego sportowca.
Ale po medalu Piotra Żyły najlepsze dla nas miało dopiero nastąpić, ponieważ nadszedł czas na zmagania w ostatniej dla skoczków konkurencji mistrzostw – konkursie drużynowym. Cel był jeden: złoto. Nie bez powodu tak wygórowany, bo bilans biało-czerwonych, to dwie wygrane i jedno drugie miejsce w trzech konkursach drużynowych w tym sezonie. Konkurs od samego początku układał się dla nas rewelacyjnie. Prowadzenie od pierwszego do ostatninego skoku i upragniona wygrana! Historyczny złoty medal w konkursie drużynowym skoków narciarskich stał się faktem i to w zdobyty w pamiętnym składzie, który w Predazzo wywalczył pierwszy medal w historii startów polskich skoczków w konkursach drużynowych, a jak to mówią: ,,Zwycięskiego składu się nie zmienia”, więc Kamil Stoch, Maciej Kot, Dawid Kubacki i Piotr Żyła ponownie przeszli do historii polskiego sportu.
Było, minęło,… nadejdzie?
Patrząc z perspektywy czasu, nikt nie ma wątpliwości, że wybór Stefana Horngachera na szkoleniowca reprezentacji Polski był świetną decyzją. Austriak wykorzystał swoją wiedzą oraz zdobywane przez lata doświadcznenie i uczynił z polskich skoczków najlepszą drużynę na świecie. Oczywiście nie sam, bo cały sztab pracuje na jeden sukces, ale to Horngacherem jest szefem, osobą która wyzacza drogę do sukcesu. I tutaj można zadać pytanie: czy obecny sezon to złoty początek Stefana Horngachera, który będzie trwał dłużej? Retrospekacja fińskich chwil może na to wskazywać, ale sport ma w sobie nieprzewidywalność, czyli coś za co go kochamy, więc odpowiedzieć na to pytanie będziemy mogli dopiero, gdy era szkoleniowca z Austrii w naszej kadrze dobiegnie końca, a na razie cieszmy się z wspaniałych sukcesów i trzymajmy kciuki za następne.
- Źródło: informacja własna
- Foto: Alicja Kosman /PZN